Półwysep Akamas i jej tajemniczość
Jak dla mnie półwysep Akamas jest jeszcze niezdobytym lądem. Ciężko ogarnąć ją w całości za jednym razem. Trzeba by było wejść praktycznie w każdy jej zakątek a to raczej przy siedmiodniowym pobycie nie było do zrealizowania. Jeszcze dzika,bezludna część nie do końca zdobyta przez człowieka. Jak przyroda i fauna może być sama w sobie piękna tak dla zagubionego turysty dość nawet niebezpieczna. Po kąpieli z fajką już o godzinie 19 skały zasłaniały nam słońce i zrobiło się o zimno. W ogóle po tej stronie woda była chłodniejsza – takie mieliśmy odczucie. Rozglądamy się dookoła i jak zawsze pomysł – wspinamy się na sam koniec cypla. Mamy takie zboczenie,że gdziekolwiek jedziemy musimy być na samym koniuszku,gdzie kończy się jakakolwiek granica. Zapakowaliśmy się do naszego cudnego Suzuki Jimny i w drogę. Jechaliśmy tuż przy samym brzegu morza,pięliśmy się w górę drogą pokrytą piachem i kamieniami. Nie wyglądała zbyt bezpiecznie ani przyjaźnie,tym bardziej jak na moje oko niezbyt szeroka,tak akurat na nasz samochód. Nie wyobrażałam sobie by z góry miało coś nas mijać. A jednak :/ Ahoj przygodo – nie tak to sobie wyobrażałam.
Nic innego nie robiłam jak filmowałam wszystkie nasze wyprawy starą wysłużoną kamerą Philips i jak na złość akurat musiała paść bateria i to w najciekawszym momencie. Gdybyście tylko widzieli szaleńca,który jechał wprost na nas. Któż to był? No jak to kto,oczywista oczywistość – Cypryjczyk. Nie dość,że wąska droga,po mojej lewej stronie skały,po prawej kierowca to jeszcze przepaść. Dziwne,że na takich drogach już nie obowiązywała zasada lewej strony. Szaleniec nas minął bez mrugnięcia okiem z pełnym uśmiechem na twarzy. Ja spanikowana,zadziwiona,mój współtowarzysz coś tam śpiewał pod nosem podekscytowany,widać,że adrenalina poszła mu do góry. A dla mnie – ufff,jakoś to było. Ale za drugim razem to nie było już tak wesoło. Z góry zjeżdżał samochód terenowy,no dwa Jimny na takiej drodze to już chyba jakiś żart. Pełna powaga u przeciwnika – musiał uważać by nas nie zepchnąć w przepaść. Mijaliśmy się powolutku i ostrożnie,było słychać jak silnik pracuje i odgłos spadających kamieni. Odruchowo przechylaliśmy się na lewą stronę jakby nasza masa miała przeciążyć samochód i utrzymać ją na drodze. Takie dziwne budowanie sobie poczucia bezpieczeństwa. Porysowaliśmy się lusterkami, nawet dla doświadczonego kierowcy to był ciężki orzech do zgryzienia. Momentami było na prawdę groźnie. Wyobraźnia pracowała – ja tam gdzieś na dole w krzakach i żal,że kamera nie pracuje i nie widzi mojego końca – brak dowodu zbrodni na taśmie. Ajjjj. Po udanym ominięciu śpiewaliśmy pełnią piersi,krzyczeliśmy,że jesteśmy the best. Chyba dlatego,że puściły nam nerwy. A ja się przekonałam,że w takich momentach ból nie istnieje,bo szybko nabawiłam się siniaków na udach od ściskania kamery…
Po drodze oczywiście piękne krajobrazy,żałuję,że o aparacie zapomniałam i nie mam się czym pochwalić.
Widoki ładne,ale nie na zdjęciach 😉
No więc jedziemy dalej i patrzymy znak – „Teren Wojskowy, zakaz wstępu”. No jak zakaz to jedziemy 😉 Nie bardzo wiedzieliśmy czy to teren otwarty dla wszystkich, czy to tylko taki odstraszacz, a może pozostałości po dawnym wojsku. Będąc w obcym kraju nie bierzesz pod uwagę takich rzeczy jak wolno czy nie wolno, jeśli nie ma żadnych krat ani zabezpieczenia terenu – to dlaczego by nie? Ale jakiś tam niepokój mi towarzyszył.
Na trasie kilka przystanków by rzucić okiem na skały i fale,droga coraz bardziej cięższa,widać było że droga rzadko uczęszczana. Zachód słońca prawie dobiegał końca,ziemia im dalej w głąb tym bardziej w kolorze cegły,która była wręcz spalona,zmęczona i piękna. Dojechaliśmy lecz nie na sam koniec cypla – było już ciemno,musieliśmy zastanowić się nad powrotem do hotelu. To była decyzja spontaniczna a nie zaplanowana,więc czasowo nie wyglądało to dobrze. Na samą myśl,że musimy wracać tą samą drogą robiło mi się nie dobrze.
Ale mała przerwa,odetchnięcie tym fantastycznym powietrzem,nagle się drapię. Coś mnie gilgocze po stopie. I co ja widzę? Jakie słodkie,przeogromne robale. Ale tak duże,że jak zobaczyłam je w ciepłym zanikającym słońcu to zaniemówiłam. Robal w rozmiarze XXXL,smolista czerń,twarda skorupa. Jak na moje oko nie łatwe do zduszenia butem. Próbowałam zrobić im zdjęcia – z marnym skutkiem. Na widok blasku flesza uciekały z prędkością światła. Niezłe te okazy. Nie wiem czy taką atrakcję chciałbym powtórzyć,ponieważ niedaleko tych pięknych robaczków znalazłam to:
Po zbadaniu tego terenu zapragnęłam już wracać. Na dodatek nadjeżdżał szybko samochód,zgasiliśmy światła. Minął nas gdzieś obok,słychać było krzyczących Cypryjczyków i stwierdziliśmy,że nie czujemy się zbytnio bezpiecznie. I szykowaliśmy się do powrotu. Ale już nie tą samą drogą… To była najgłupsza decyzja w tamtym momencie…
Komentarz